znów szedł uliczką kiedyś tak lubianą setki razy z tą małą nocami zdeptaną stukot granitu jednako niezmienny chodnik wzdłuż niego jak kondukt kamienny…
oczy czytniki naszego żywota gejzery prawdy lęku i jaźni lunety myśli iluzji chwili klucze do wnętrza prywatnych kaźni zamknięte sennie a pod powieką nadal oddycha…
ile warta ta chwila gdy stąpam po trawie jej miękkość łagodzi codzienne zmagania oddechem miarowym odliczam wciąż trwanie bez świadomości jego uciekania w aortach burzy…
powieszę cię dzisiaj wysoko na drzewie zawiśniesz na sznurze pamięci zapomnę o ranach zapomnę o gniewie będziemy dziś wspólnie przeklęci do tego dołożę po grzechu…
zderzyły się początek i koniec wtedy się poznaliśmy runęło w gruzach całe pomiędzy została przestrzeń do wypełnienia wydrzyjmy z marzeń wydzierankę posklejajmy miłością dokładnie w…
nie mogli mówić usta im drżały z oczu spływały strumienie smutku w głowach uczucia wrzątkiem kipiały jakby wykipieć miały do skutku i tylko serca znały…
cóż to ciągniesz chłopczyku za sobą na sznureczku napiętym boleśnie na koniku za tobą podąża proza życia poznana przedwcześnie nie zabieraj zabawek przeszłości pocałunek chcą…